poniedziałek, 20 maja 2013

Dobry clubbing znika w trzech słoikach...

W mediach drukowanych bądź elektronicznych, co jakiś czas pojawiają się artykuły traktujące o przyczynach degrengolady sceny klubowej - kiedyś, podobno, jednej z lepszych w Europie. Widać temat ważki społecznie i atrakcyjny...


W odpowiedzi, czy też jako uzupełnienie, popularnych i szeroko komentowanych wypowiedzi „ekspertów od klabingu”, postanowiłem wyartykułować swoje zdanie – równie „eksperckie”;-)
Przyczyn regresu „gatunkowego clubbingu” w PL upatrywałbym co najmniej dwóch: społeczno – ekonomicznej oraz technologiczno - cywilizacyjnej. 

Należy przede wszystkim mieć świadomość, że clubbing wysokiej jakości to rozrywka stricte wielkomiejska, przeznaczona dla tzw. miejskich liderów opinii czy też trendsetterów. Osób o określonej pozycji społecznej, niekoniecznie statusie ekonomicznym, ale - koniecznie  - wrażliwości, kreatywności i poczuciu estetyki oraz wynikających z nich potrzeb spędzania wolnego czasu…

To z tych cech osobowościowych wynikała wyjątkowa atmosfera w warszawskich klubach końca XX i początku XXI wieku. Ludzi łączyła chęć przeżywania czegoś wyjątkowego podczas parkietowego szaleństwa przy muzyce innej niż wszędzie. Byli to często ludzie o różnym statusie zawodowym czy majątkowym, ale parkiet i fanatyczne uwielbienie muzyki – czyniły wszystkich równymi. Oczywista i nierozerwalna z ideą klubu hermetyczność i selektywny dobór publiczności ujmowane były w mechanizmach promocji programów klubowych: kanałem towarzyskiego wtajemniczenia(czyli dzisiejsze word of mouth), przez rekomendacje (weryfikowaną przez właścicieli klubu) do wyselekcjonowanych działań z użyciem mediów włącznie (vide np. rola Radiostacji czy pierwszego portalu – clubbing.waw.pl dla rozwoju  i popularyzacji clubbingu w stolicy).

Należy również uczciwie stwierdzić, że piszemy głównie o scenie klubowej w związku z fenomenem „House Music”(i gatunków pokrewnych) , który to nadawał ton wydarzeniom w najlepszych lokalach. Nieco oddzielnym zjawiskiem były techno-party w innych niż kluby – lokalizacjach.

Muzyka i dj były głównymi powodami, dla których szło się do klubu. Lokali serwujących „właściwy” rodzaj muzyki było niewiele – jak dzisiaj. Warszawa miała swoją Piekarnie i kilka innych miejsc, które na mapie stolicy istniały - w omawianym wymiarze  - krócej  bądź całkiem krótko (Tam-Tam, Stereo, H2O, Palmiarnia, Muza). Sopot – od którego powinienem był zacząć – miał pierwszy klub tego rodzaju w Polsce – niedościgniony Sfinks. Do Krakowa jeździło się na legendarne imprezy organizowane w Galerii Krzysztofory, potem przez chwile do klimatycznego Electric Cafe’, Miasta Krakoff czy wreszcie Prozaku. Tempo rozwoju sceny w grodzie Kraka było wolniejsze – krakowskie po prostu. Poznań pojawił się na scenie jako "czwarta siła" - z ofertą Eskulapa i spadkobiercy jego tradycji - SQ. Katowice czy Wrocław pozostały nieco na uboczu „wielkiej klubowej sceny”(z wyjątkiem imprez masowych - np.Mayday). Podobnie Łódz – ale to w wyniku jej skupienia na niszowym wówczas nurcie drum and bass i breakbeat. Znakomite imprezy organizowane były cyklicznie w Toruniu i były owocem pracy znakomitego kolektywu, który funkcjonował tam w latach '90. Nie udało się chyba jednak przełożyć wyników tej pracy na stałą scenę klubową - lokali serwujących  regularnie okresloną jakość rozrywki czy też djów, którzy byliby rozpoznawalni szerzej niż lokalnie.

Dje i organizatorzy byli otoczeni „nimbem tajemniczości”  na równi z …właścicielami klubów. Ci ostatni to zazwyczaj osoby najwyższej kultury, z predyspozycjami do wykonywania zawodu „właściciela klubu”, obyci profesjonaliści z odpowiednimi kontaktami i doświadczeniem. Rzadkość w kraju gdzie biznesowi na wszelkich poziomach towarzyszą "bazarowo – agrarne" zwyczaje.

Pozostałe lokale w ww. miastach to były dyskoteki, oferujące popularną muzykę taneczną –. Elitarny klub z dobrą muzyka klubową konkurował z kilkoma lokalami oferującymi tzw. mainstream. W tym wymiarze zatem – moim zdaniem niewiele się zmieniło. Mniejsza bowiem była grupa odbiorców nocnej rozrywki.

Żeby nie zwiększać wolumenu wypowiedzi oczywistościami – przejdę do przedmiotowych przyczyn upadku. Wzrastająca popularność tej formy rozrywki, spowodowała zainteresowanie się nią mediów.
Dj, właściciel klubu czy nawet selekcjoner – urośli w tym szumie do rangi jeśli nie celebrytów, to z pewnością do miana osób, z których zdaniem należy się liczyć. Zwracam uwagę, że mówimy o realiach Polski wolnorynkowej, kraju nadrabiającego „społeczno-ekonomiczne zaległości” wynikające z zaszłości historycznych. Ich głównym efektem jest brak tradycji, a objawem „zachłyśnięcie się” efektownymi zjawiskami – którym na pewno w jakiś sposób clubbing pozostaje. Blichtr nocnego życia, bycia rozpoznawalnym i poczucie przynależności do „wybranej” grupy. To do dzisiaj działa na wyobraźnie. Ten element próżności jest nierozerwalnym składnikiem tej branży od zamierzchłych czasów.

Medialność zjawiska, spowodowała zainteresowanie nim różnej maści biznesmenów – którzy przekonani,  że „to się opłaca” –  pojawili się na rynku rozrywki nocnej. I tutaj widzę duży związek między dzisiejszą jakością rozrywki nocnej w Warszawie (pisze jako warszawiak)  a estetyką, która doprowadziła do pojawienia się w mediach neonowych, konkursowych „trzech słoików”.

Otóż – sytuacja ekonomiczna spowodowała napływ prowincjonalnej ludności do stolicy. Dla jednych to smutne, dla innych wstydliwe, jeszcze innych drażliwe czy obraźliwe – pozostańmy przy tym, że to społeczno ekonomiczny fakt. Ostatnie 10 lat to masowy napływ ludności wiejskiej i małomiasteczkowej do Warszawy przede wszystkim (w mniejszej skali zjawisko to dotyka również kilku innych miast centralnych). Powstała nowa grupa: przyjezdni. W pewnych sferach aktywności – np. nocne życie – stali się oni bardziej aktywni, i to im gustom schlebia teraz rynek. O ich uwagę zabiegają właściciele lokali.

Ponieważ nie ma jednego kanonu estetyki dla ludzi pochodzących ze środowiska wielkomiejskiego i dla tych przyjezdnych, lokale serwujące program dla tych pierwszych, zaczęły przeżywać kryzys, gdyż dodatkowo – te dwie grupy społeczne, nie bardzo potrafią funkcjonować w przestrzeni jednego lokalu a serwowanie repertuaru „dla wszystkich” nie zdaje egzaminu.

Mamy do czynienia z masową rozrywką dla ubogich – dosłownie i w przenośni. Pauperyzacja kultury jest ewidentna na każdym polu działalności człowieka AD2013. W wyniku kryzysu ekonomicznego ludzie biednieją materialnie, a na dodatek masowy odbiorca w mieście to dzisiaj – najczęściej – przyjezdny, którego potrzeby i gusta są inne z definicji niż potrzeby i upodobania ludności rdzennie wielkomiejskiej.

W dzisiejszych czasach każdy może otworzyć "klub". Każdy amator, bezguście, beztalencie i bez pojęcia - byle miał pieniądze i chciał. Z drugiej strony sam fakt nie jest naganny (jak efekty) – mamy przecież wolny kraj i wolny rynek. Pewne działalności są jednak koncesjonowane i wymagają specjalnych uprawnień – może to pomysł na podniesienie poziomu nocnej rozrywki w Polsce? Nasz bohater bowiem inwestuje pieniądze zarobione w innej branży lub pochodzące ze zdolności kredytowej i oczekuje efektów od razu. Bo zainwestował.   Dochodzi więc do zaniżania standardów pracy. To naturalne jeśli zajmują się sprawą dyletanci (Anglicy pięknie to ujmują: „wannabies”) a nie predestynowani  lub doświadczeni profesjonaliści. W konsekwencji dochodzi do pauperyzacji obyczajów w kwestii oferty artystycznej jak i funkcjonowania całej branży. Amator bowiem zatrudnia podobnych sobie amatorów, ale gorszych od siebie(muszą być jego podwładnymi przecież), i każe im pracować wg swoich standardów. Efekt jest osiągnąć najszybciej – kierując ofertę do odbiorcy masowego. I tu koło się zamyka….

Tu dochodzimy do elementu społeczno-technicznego. Ludzkość "zgłupiała", stała się płytsza, mniej wnikliwa, mniej zaradna. Zadowalająca się tym co postęp cywilizacyjny oferuje. Wygodnie i bezpiecznie podtyka pod nos. Dotyczy to troszkę każdej dziedziny – w tym muzyki i rozrywki klubowej. Blisko 10 lat ewolucji narzędzi reklamowo-promocyjnych oraz komunikacyjnych: sms, mms, chat, gadu, telewizja, radio, multimedia, Internet – portale społecznościowe… Coraz gorzej i mniej skutecznie dociera się do ludzi z wartościowym komunikatem, z jakąkolwiek „prawdą”. Dominują szybkie „call to action” i hasła stylizowane na skandalizujące, krótkie i intensywne. Wyłączające myślenie, inwencje i kreatywność.

W wymiarze klubowym postęp – czy też degrengolada, miały następującą kolejność. Najpierw zaczęto publikować playlisty z setów djskich. Początkowo była to wiedza tajemna i dostępna dla bardzo wąskiego grona. Czyniło to profesje Dja – zawodem elitarnym, dostępnym dla ludzi mocno predestynowanych i zorientowanych – w historii muzyki, w jej odmianach. Wszystko było potrzebne by dotrzeć do właściwej płyty winylowej (za granicą oczywiście choć i w Polsce pasjonaci walczyli z rzeczywistością próbując inicjować dystrybucje wartościowego winylu). Popularyzacja tej wiedzy zwiększyła ilość dj'ów na rynku a więc wprowadziła element konkurencji – z jej dobrymi i złymi stronami. Zaraz potem cywilizacyjny postęp spotęgował to ostatnie zjawisko poprzez popularyzacje, potem zdominowania rynku przez płytę CD – jako podstawowego nośnika. Nie dość, że tajemnicze zjawisko już stało się wiadome, odkryło tajemnicę, to teraz stało się jeszcze łatwiejsze w dostępie i obsłudze. Wszystko prowadziło do zwiększania ilości lokali oraz młodych ludzi wykonujących „zawód dja”. Powyższe na tle napływu przyjezdnych. To nie segregacja tylko fakt społeczno – naukowy. 

Dla dzisiejszych klubowiczów nie liczy się muzyka tylko bywanie, pokazywanie się, przeżywanie clubbingu tylko w tej jego powierzchownej i próżnej sferze. Lista VIP, alkohol – najlepiej za darmo, drogie ciuchy, raca w butelce szampana. Dzisiejszy clubbing to udawanie kogoś innego, lepszego. Muzyka, której do tego potrzebuje dzisiejszy klubowicz to komercyjna papka ze sformatowanej rozgłośni radiowej, szeroko rozpoznawalna i najlepiej, żeby była do ściągnięcia na telefon...Dzisiejszym trendsetterom w Polsce - do wartościowego undergroundu nawet nie chce się dokopać. Są na to zbyt powierzchowni. 

W dobie digitalizacji wszystkiego oraz szerokiej dostępności przez Internet – skurczyła się granica między  twórcą a  prawdziwą sztuką. Szeroko dostępne są programy do produkcji muzyki, Internet daje możliwość zaistnienia „dziełom” które kiedyś nie miałyby szanse na zaistnienie, które daje im ogólne zubożenie kulturowe i – kierowana szybką chęcią zysku – tendencja do schlebiania niewybrednym gustom. W łatwy sposób dystrybuowana jest "tandeta dla ubogich".

Dzisiejszy dj nie zna 40stu lat historii muzyki klubowej, nie zna znaczących postaci w jej historii ani nie ma predyspozycji do puszczania muzyki, którą często poznaje ściągając ją na telefon. Schlebianie masowemu gustowi zabiło w dj’ach instynkt odkrywcy i odwagę będącą podstawą jego zawodu –  odwagę i obowiązek proponowania muzyki. Dzisiejszy Disc Jockey nie kreuje rzeczywistości – odtwarza jedynie preferencje mało wysublimowanej publiczności. Dzisiejsze kluby to nie kluby – to dyskoteki używające nazwy „klub” by podnieść prestiż w pozycjonowaniu się na rynku. Niczego nie kreują a kreatywność była właśnie domeną prawdziwych klubów. Jazz, Rock, Soul, Funk, Disco, House i Techno…powstały właśnie w klubach, które były jednostkami kreatywnymi – w opozycji do tego co oferował ówczesny mainstream. Dzisiaj kluby niczego nie tworzą – nawet standardów pracy…

Gdzie ludzie głębsi, bardziej wrażliwi,  świadomi ? Cóż, mają swoje lata i dorosłe tematy (praca, rodzina, kredyt do spłacenia), są w mniejszości, swoje już przeżyli , maja inne zainteresowania: rower, jogging, siłownia, i zamiast tworzyć scenę - przeżywają wspomnienia na facebooku publikując ulubione utwory lub miksy....

Z pewnością są ludzie młodzi o innych, wyższych wymaganiach (świadczy o tym zjawisko tzw. hipsterstwa) ale oni są ewidentnie w mniejszości i im rynek niewiele oferuje. Nieco kontestując rzeczywistość – zadowalają się więc surowymi warunkami, które oferują „ich” lokale. 

Sukces prawdziwego, jakościowego  klubu trzeba wypracować. Określić program klubu – czyli  wokół czego to ma się kręcić. Zarazić ludzi,  i kolejnych, i następnych. to trwa – a czas oznacza pieniądz. Dużo czasu = dużo pieniędzy a tego biznesowa logika nie znosi w Polskich realiach gospodarczych. 

Nawet super hiper extra ambitny klub to przedsięwzięcie komercyjne. Potrzebuje siedziby - jakiś czynsz trzeba zapłacić. im lepsza lokalizacja tym kosztuje więcej ( w Warszawie – abstrakcyjnie dużo za dużo) ale ma większe szanse być często, "gęściej" uczęszczany. Potrzeba mediów - rachunki. Obsługa - pensje. Wyposażenie - koszty. Jakaś sprzedaż - potrzebna aprowizacja. Program - gaże dla artystów. promocja - trzeba załatwić, wyprodukować - też koszty. Trzeba też to ująć w ramy czasowe i tak powstaje okresowy budżet. Na „miłość do muzyki czy piękne oczka” nic nie dają. Na koniec miesiąca trzeba excel zamknąć i dobrze, żeby się zgadzało. A, że temat wymaga wiedzy i poświecenia to byłoby super, żeby ten co tak to świetnie zorganizował (czas i zdrowie poświęcił) - też zarobił. A nie tylko dał zarabiać innym....

Dla mnie osobiście – wysokogatunkowy klub świadczy o naszym mieście. Świadczy o naszym stopniu ewolucji. To gdzie, przy jakiej muzyce i w czyim/jakim towarzystwie „tańczymy” – świadczy o nas tak samo jak czyste ręce, obcięte paznokcie, zachowanie przy stole, schludny wygląd czy dbałość o język ojczysty.

My uczestnicy sceny, dje, organizatorzy..10 lat temu myśleliśmy że w dzisiejszych czasach w Polsce będzie Ibiza. Rozpoznawalne, popularne, masowe zjawisko: „peace, love and good music everywhere” - nad tym pracowaliśmy. Nastąpił regres – historia zatoczyła koło. Jesteśmy w punkcie wyjścia albo i wcześniej. Jest gorzej niż było. Z przyczyn ekonomiczno-politycznych, społecznych czy cywilizacyjno technicznych. …Ponieważ ryba psuje się od głowy – to  i my nie pozostajemy bez winy…..

Tekst objęty prawami autorskimi. Jakiekolwiek publikacje - za zgoda autora. Kontakt: hubert@v8inside.pl

czwartek, 16 maja 2013

Moje Miasto to nie 3 puste słoiki


Wot pauperyzacja kultury: Od „3 kolory – niebieski” do 3 słoików… 
W konkursie na neonowy symbol współczesnej Warszawy wygrała estetyka przyjezdnych.... 3 słoiki....

Finałowy konkurent: "+48 22" był dużo lepszy: ujmuje bowiem dystans (dosłownie i w przenośni ;-)) i międzynarodowość; jest w jakiś sposób finezyjny, prosty acz inteligentny. Że wspomnę również o "Miło Cie Widzieć" czyli "nice to see you", który zawieszony na Moście Poniatowskiego - kapitalnie ożywiałby nadrzeczne okolice.  A wygrała.... rustykalna symbolika.

Z całym należnym (historycznym) szacunkiem dla tych, co "żywią i bronią" (i słoiki peklują;-)). Tym razem jednak zagadnienie dotyczy estetyki, a ta w kraju stricte rolniczym jest wiejska. Próżno dopatrywać sie francuskiej finezji czy włoskiej fantazji - mimo całego zadęcia. Kiedyś mówiło się:  "róbcie dzieci, bo nas chamstwo zaleje" - nim sie obejrzeliśmy - to właśnie nastąpiło. Kolejne Rządy wykończyły (pardon – sprywatyzowały;-))  przemysł, teraz wykańczane jest rolnictwo - w związku z czym masy młodych z małych miast i miasteczek oraz wsi - prą do dużych aglomeracji, gdzie robią przewagę liczebną na rynku pracy i to ich gustom zmuszony jest schlebiać rynek. To co nas otacza to estetyka ubogich i dla ubogich (tyle, że kulturowo, duchowo a nie ekonomicznie).

„Chamstwo" - inaczej chłopi, lud. Wszyscy jesteśmy Polakami? Owszem. Jesteśmy też wszyscy dziećmi naszych rodziców czy nawet Matki Ziemi. Tym niemniej podział na miasto i wieś jest obecny w kulturze od zawsze. Te dwie estetyki raz były sobie bardzo bliskie - nazywało się to "chłopomanią" i wystąpiło krótko w XIX wieku. Polityka państwa polskiego po II wojnie światowej doprowadziła (z premedytacją) do przemieszania środowisk wiejskich z miejskimi. Celem było stworzenie przewagi "aktywu robotniczo-chłopskiego" jako przeciwwagi nad elektoratem miejskim tzw. inteligenckim, którego nie wybiła wojenna zawierucha, a Sowieci nie zdołali przesiedlić, wysiedlić, wywieźć ani do "pudła" zapakować. Stąd występowanie w miastach rustykalnych "iż" lub "żem" . W porządnych szkołach podstawowych (!) i liceach - piętnowanych jako form niepoprawnych, stosowanych przez ludzi niewykształconych, nieobytych, prostych, z ludu - ze wsi. Nie deprecjonuję oczywiście znaczenia artystów pochodzenia wiejskiego dla światowego dorobku kulturowego, ale myślenie, że obecnie mamy do czynienia z najazdem artystów jeno i geniuszy wszelkiej maści - wydaje mi sie idealizowaniem środowisk wiejskich. Wieś w ogólnej masie jest biedna – w PL tak było, jest i będzie - to ubóstwo pcha ją do miasta. Żałosnym jest uleganie mechanizmom wyścigu szczurów, w czym ludność ta przoduje, zniżając sie do poziomu niegodnego człowieka kulturalnego. Przykre, że kraj o takim potencjale rolniczym marnuje się. Najpierw nam wyprzedano przemysł, a teraz rujnuje się wieś - stąd exodus prowincjonalnej młodzieży  do miast. Tym niemniej dyskurs nie ma charakteru ekonomicznego, tylko o estetyce była mowa. Kwestie estetyki, poziomu potrzeb, rozrywek, preferencji i gustów - są już tylko konsekwencją. Nie ma jednego kanonu estetyki dla ludzi pochodzących ze środowiska wielkomiejskiego i dla tych przyjezdnych. To nie segregacja - to fakt naukowy.

W dobie zubożenia obyczajowego (spowodowanego m.in. ruchami migracyjnymi) nie zauważamy ważkości pewnych spraw. "Każdy może przyjechać do Warszawy" - niestety prawda. "I jeśli jest lepszy, zdolniejszy to ma prawo dostać pracę" - byłoby to w pełni do przyjęcia i nawet godne poklasku. Prawda jest jednak taka, że ci którzy przyjeżdżają nie są lepsi ani zdolniejsi. Są tylko bardzo zdeterminowani i jest ich WIĘCEJ - ich godzenie sie na warunki poniżej rynkowych realiów (tworzenie nowej – mniej rentownej rzeczywistości) poniżej godności (pracujesz „x” czasu na określonych warunkach i nagle masz robić to samo albo więcej za mniejsza kasę, bo jak nie, to cię „słoik” wygryzie), poniżej kosztów utrzymania się…

SKĄD sie wziął rzeczony SŁOIK? To symbol prowiantu, który przyjezdni dostają od rodziców ("żarcia" w słoiku dosłownie i kasy od rodziców), dzięki którym są w stanie utrzymać sie w Warszawie, bo za pensje na które się godzą (dumping pewnego rodzaju) nigdy by ich nie było na to stać. Zaniżają warunki pracy, a pracodawcy mają z tego używanie, bo tych przyjezdnych-uległych jest więcej niż ludzi, którzy żyją w mieście i poniżej pewnych stawek nie godzą sie pracować...
Ja to tak widzę i myślę, że sie specjalnie nie mylę, co nie zmienia faktu, że wiele osób wśród przyjezdnych to zdolni, sympatyczni, kulturalni i urodziwi ludzie. To nie oni jednak generują zjawiska (choćby nepotyzm!), które budzą kontrowersje i dzielą społeczeństwo.
 
Konkludując – jestem przeciwny „3em słoikom”,  jako symbolowi smutnych czasów. Kariery po trupach, sukcesu za wszelką cenę, parciu na kasę bez względu na cokolwiek, braku zasad i zubożeniu ogólnemu. 

Znamienna jest nawet ilość rzeczonych słoików, nota bene pustych… Jak przystało na czasy – niepodzielna…


 
Tekst objęty prawami autorskimi. Jakiekolwiek publikacje - za zgoda autora. Kontakt: hubert@v8inside.pl

czwartek, 9 maja 2013

Jesień na Żoliborzu (napisano w listopadzie 2012)

 
Jesień na Żoliborzu

Żoliborz błyszczy złotem jesiennych liści
Drzewa dostojnie te szaty noszą
W parku kasztany i jarzębina
Dzieci rodzicom suszki przynoszą

Ptaki kluczami kierunek obrały
Wrócą gdy zieleń aleje wypełni
Szelest listowia miast piasku na stopach
Brudnych włóczęgą i tańcem o świcie
Cieszy tu życie

Mgła znów spowija lata wspomnienie
Żar z nieba i ciała na rok znów marzenie
Kwieciste place i ławki w alejach - puste dziś
- tęsknią za dziatwy radosnym szczebiotem

Znowu dziewczęta zniewolą dekoltem
Nozdrza wypełnia dym melancholią
Oczy błysną płomieniem ogniska
Powązki zaś znowu zakwitną magnolią

 Tekst objęty prawami autorskimi. Jakiekolwiek publikacje - za zgoda autora. Kontakt: hubert@v8inside.pl